Ta sama rzeka nie rdzewieje
W ogóle skąd się wzięło powiedzenie „stara miłość nie rdzewieje”? Czytam, że od zarania dziejów, że sentyment, że niespełnione, że niedopowiedziane deklaracje siedzą nam w głowach. Szczeniacki wiek pierwszej miłości rządził nią swoimi prawami, gdzie nie do końca wszystko brało się na serio. W dodatku magia randkowania, a nie mieszkania wspólnie pod jednym dachem daje inne wspomnienia, inne zabarwienie emocjonalne, że było tak różowo, idealnie, bezproblemowo.
Historia pierwszej miłości ma wiele obliczy. Począwszy od tego, że zdarza się związać na całe życie i trwać przy niej do końca. Coraz mniej takich przypadków, XXI wiek, życie tu i teraz, potarganie z popapraniem, brak adrenaliny, niechęć do przepracowania własnych demonów, powoduje, że jak słyszymy, że ktoś przetrwał ze sobą 50 lat mówimy głośno: WOW! Jak to w ogóle jest możliwe? Bo przyjaciółka żyje z facetem na kocią łapę, jej akurat zmarł mąż, ale w sumie były mąż. Druga żyje na kocią łapę, on ma dziecko z poprzedniego małżeństwa, ona z poprzedniego związku, zrobili sobie dzieciaka i próbują codziennie ogarnąć się jako nowo powstała rodzina. Sąsiadka zalicza kolejną rocznicę, ale pozew składała już ze dwa razy, bo on pracoholik. Szefowa cyklicznie dopuszcza się zdrad na mężu, bo nie daje jej tego czego by chciała, a rozwodzić się nie ma sensu – za dużo do stracenia. Wszędzie, gdzie zatrzymamy się na chwilę doświadczamy rozwodów, terapii dzieci, płaczu, bólu, totalnego popaprania z poplątaniem. Według mojej personalnej statystyki, jedna na 5 żyje w dobrym, stabilnym małżeństwie, na dobre i na złe. To moja prywatna statystyka, rozejrzyjcie się dookoła, miejcie własną opinię na temat tego co Was otacza, dokąd zmierza świat rodzin, małżeństw, dzieci. I na dodatek myśl o pierwszej niespełnionej miłości kołacze się po głowie, gdzie idealizujemy coś co nigdy nie istniało naprawdę, coś co nigdy nie zostało wystawione na próbę wspólnego życia na dobre i na złe.
Gdzie indziej, jak w filmie „Wiek Adeline”, przez całe życie myślimy o tej niespełnione, pierwszej, ale wiedziemy spokojny żywot u boku małżonki, która albo wie, albo i nie, że coś tam z naszą pierwszą miłością chodzi nam ciągle po głowie. Co by było, gdyby… No właśnie. Na szczęście zdrowy rozsądek, wspólne lata u boku stabilizacji pozostawiają nas w tym samym miejscu, bez szukania wiatru w polu.
Zdarzają się przypadki, gdy ta pierwsza miłość po latach pojawia się w naszym życiu i doprowadza do rozpadu naszego obecnego związku czy małżeństwa. I tutaj również mamy dwa scenariusze: pozytywny i negatywny. Albo odnajdujemy nasze zagubione szczęście, albo zaliczamy porażkę, bo żyliśmy wyobrażeniem, a realia okazują się dalekie od tych właśnie wydumanych, wymyślonych, zaprojektowanych na poczet braku doceniania tego co się ma tu i teraz.
Żeby nie brzmieć zerojedynkowo, są też szare scenariusze, gdzie projekcja o wielkiej niespełnionej miłości zderza się z nudną prozą życia, dokładnie jak z poprzednim mężem czy małżonką, partnerem, czy partnerką. Dochodzą do nas smutne refleksje, paczłork, alimenty, afery, rozwody, podziały majątków, gorzkie żale. Często lądujemy u psychologa na kozetce, dochodząc do smutnego wniosku: gdybym wiedział/ wiedziała to wcześniej? Po co to wszystko? A że jesteśmy dorośli to trzeba spijać smak naważonego piwa, ponosić konsekwencje swoich czynów.
Zdarzają się też drastyczne historie jak pozostawienie swojego życia tu i teraz na poczet miłości, bo się odnaleźliście, bo czujecie, że to Wasz moment, bo jesteście w końcu gotowi na spróbowanie. Ona mówi A – odchodzę, mówi B – wyprowadź się, on mówi A – odchodzę, mówi B – wyprowadzam się i nagle jedna z tych wytęsknionych połówek zmienia zdanie. Z obawy przed nieznanym, znika, nie odzywa się, zapada pod ziemię. Wysyła zdawkowego smsa: czeka mnie rozmowa co dalej, odezwę się. Mijają dni, godziny, minuty, sekundy. Nie odzywa się, druga połowa układanki zakłada, że nastąpiło pojednanie, że najnormalniej w świecie zabrakło sił i wiary, że się uda, lepiej siedzieć na gwoździu i wyć, że coś nam w życiu nie wyszło.
A jaki z tej historii morał? Iść w nieznane, próbować? Czy lepiej tkwić w tym co się ma? Dzisiaj szaleje na świecie wirus, niejedno z nas dopada przemyślenie, że nie doceniamy tego co mamy, że czepiamy się tak wielu rzeczy, że nie ma w nas akceptacji drugiej osoby taką jaką jest, że ciągle jak to często mówię: a dupa zawsze z tyłu… Może najwyższa pora zacząć traktować swoje połówki jakby jutro miałoby ich zabraknąć, a świat i otoczenie przestać istnieć, bo niestety, ale i jedno i drugie jest możliwe. Poza tym, nigdy nie wiadomo czy za rogiem nie czyha niespełniona miłość, której mrzonka o lepszym życiu może nas pchnąć do zmiany. A gdy próbowaliśmy wszystkiego, a i tak braknie nam pozytywnego nastawienia do życia czy pożycia, warto w ostatniej chwili przypomnieć sobie inne porzekadło: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki! I w które porzekadło warto wierzyć bardziej?
PS ten wpis nie dotyczy osób, które doświadczają przemocy, bo wtedy działać trzeba i basta! Żadne porzekadło nie pomoże, a profesjonalna pomoc! Dbajcie o siebie!